Słowacki Marakesz

Potencjalnego czytelnika który raczył rzucić okiem na tytuł wpisu proszę, aby już teraz porzucił obawy. Nie będziemy się tutaj zajmować wiedzą geograficzną Joli Rutowicz. Marakesz to nazwa którą, na swoje literackie potrzeby, ochrzcił rodzinną wioskę słowacki pisarz Václav Pankovčin. Domyślić się można, że nie zrobił tego bez powodu. Rzeczony Marakesz jest bowiem głównym bohaterem jego książki o tym samym tytule.

Zanim przejdę do samej książki, chciałem w ramach kronikarskiego obowiązku, który to od czasu do czasu się we mnie odzywa, napisać kilka słów o pierwowzorze literackiego Marakeszu. Wydawca poczęstował mnie bowiem informacją, umieszczoną tradycyjnie, na ostatniej stronie okładki, że w rzeczywistości wieś rodzinna Pankovčina nazywa się Papin. W związku z tym, uzbrojony w tą cenną wiedzę rozpocząłem przeszukiwanie zasobów internetu. Niestety próżne były moje starania. Jedyne co udało się osiągnąć, to zidentyfikować miejsce na google maps. To dowodzi oczywiście słuszności tezy, że miejscowość wypełnia wszystkie wymogi prowincjonalności.

Bo właśnie wspomniana prowincjonalność jest jednocześnie tłem i bohaterem Pankovčinowych historii. Przyznam, że podczas lektury „Marakeszu” targały mną sprzeczne uczucia. A żeby być dokładnym po pierwszych kilkudziesięciu stronach raczej negatywne. Dawałem im zresztą wyraz na blip’ie, zostawiając tam nieopatrznie dwa czy trzy niezbyt pochlebne komentarze. Moje przemyślenia dotyczące początkowych stron, nie po raz pierwszy w życiu zresztą, kwitowałem stwierdzeniem, że „nie każdy może być Pilchem”. Co za tak postawionym zarzutem się kryje, śpieszę wyjaśnić. Otóż uważam Pilcha za mistrza pióra, człowieka posiadającego niebywałą wręcz zdolność do pisania ciekawie o rzeczach zupełnie zwyczajnych. Do budowania historii bardziej w oparciu o sam fakt istnienia świata niż pytanie, czy coś z tym światem i w tym świecie miałoby się wydarzyć. Pankovčin natomiast budował formę dość ociężale i prosto, żeby nie powiedzieć prostacko, nie dbając przy tym niemal zupełnie o fabułę.

Nie bez powodu w poprzednim zdaniu użyto czasu przeszłego. Stało się bowiem coś podczas lektury „Marakeszu”, co moje zdanie o pisarstwie Pankovčina zmieniło. Nie wiem, czy to ja przyzwyczaiłem się do jego stylu pisania czy raczej sam autor się rozkręcił. Stawiałbym bardziej na to drugie. Po kilku pierwszych opowiadaniach (jest bowiem „Marakesz” zbiorem krótszych i dłuższych opowiadań) forma nabrała koloru, postaci wyrazistości a z kolejnych kartek coraz śmielej wyglądał charakterystyczny humor. Z czasem nawet fabuła zaczęła nabierać przyspieszenia. Świat magiczny wniknął w realne przestrzenie słowackiej wioski tworząc słowiańską odmianę realizmu magicznego.

Nie jest być może „Marakesz” wymarzonym tytułem dla fanów wciągającej fabuły. Książka sama nas nigdzie nie poprowadzi a przynajmniej nie od razu. Można powiedzieć, że nie złapie czytelnika za rękę ciągnąc w kierunku kolejnych epizodów i zwrotów akcji. Raczej zachęci subtelnym spojrzeniem i zagadkowością. Od nas w dużej mierze zależeć będzie, czy damy się uwieść.