Rumuńskie wspomnienia – Brăila i Tulcea

Kronikarski obowiązek skłania mnie do skrobnięcia kilku choć słów o miastach, którym w czasie naszej podróży nie poświęciliśmy wiele czasu i uwagi. Zarówno Brăila jak i Tulcza są takimi właśnie miejscami, ich znaczenie było dla nas niemal wyłącznie tranzytowe. Rzut oka na oba te miasta upoważnia do stwierdzenia, że takie podejście jest jak najbardziej uzasadnione.

Brăila

Do Braiły dotarliśmy po kilkugodzinnej podróży busem bezpośrednio z Brasova. Początkowy plan był taki, żeby w tym mieście spędzić noc i dopiero następnego dnia, na spokojnie, ruszyć w kierunku ujścia Dunaju. To, co na miejscu zobaczyliśmy, spowodowało że szybko zmieniliśmy zdanie, ograniczając nasz pobyt do kilku minut na dworcu autobusowym.

Nie chcę twierdzić z całym przekonaniem, że w Brăili nie ma miejsc wartych zobaczenia. Wiem natomiast, że z okien busa miasto wygląda na tyle mało sympatycznie, aby skutecznie zniechęcić do zatrzymywania się w nim na dłużej. Ktoś może powiedzieć, że to ocena niesprawiedliwa, że właściwie nie daliśmy Brăili cienia szansy, żeby mogła się obronić. Z drugiej zaś strony, naszym głównym celem były odwiedziny Delty Dunaju, więc miasto od początku skazane było na pobieżne jedynie zainteresowanie.

Ponieważ o samej Brăili nie mogę właściwie nic napisać, skupię się na kwestiach logistycznych. A nieco bardziej precyzyjnie, opiszę w jaki sposób przekroczyliśmy Dunaj. Jest to o tyle istotne, że przy tej okazji mocno się pokręciliśmy. Przez rzekę można (czy też nawet trzeba) przeprawić się promem. Miejsce przeprawy jest umiejscowione w taki sposób, aby nikt nie mógł znaleźć go bez problemu. Pół biedy, jeśli jedzie się samochodem albo busem (które jak mniemam, też się w tym miejscu przeprawiają). Gorzej mają turyści piesi lub też tacy, których nieanglojęzyczny bursiarz wysadzi na skraju miasta z wielkimi plecakami, mgliście wskazując ręką odpowiedni azymut (co, jak się można domyślić, nas właśnie spotkało). Prom jest raczej nastawiony na ruch samochodowy a obsługa nastawiona jest na unikanie rozmów z pasażerami. Podejrzewam, że gdyby nie uprzejmość napotkanego przypadkowo Paula, nasza promowa przygoda trwałaby o wiele dłużej. Również z tego powodu, że miejsce, gdzie znów mogliśmy załadować się do busa, oddalone było o dobrych kilkanaście kilometrów.

Tulcea

Tulcza jest miastem portowym, otwierającym dla turystów ujście Dunaju. To tutaj startują promy i wodoloty obsługujące wioski leżące wzdłuż trzech odnóg delty. O nich będę jeszcze pisał, ale jeśli ktoś jest bardzo niecierpliwy, tutaj znajdzie rozkład jazdy jednej z firm organizujących taki transport.

Sama Tulcza do miejscowości wyjątkowo zachwycających nie należy. Inna sprawa, że nie mieliśmy jakoś dramatycznie dużo czasu, żeby się jej przyglądać. Spacerowaliśmy jednak po mieście w poszukiwaniu kafejki internetowej i nie znaleźliśmy nic specjalnie ciekawego, a i kafejkę z niemałym trudem. Nieco wakacyjnego klimatu wprowadza sam port, ale nie jest to z pewnością miejsce warte odwiedzenia samo w sobie.

Tym bardziej dziwią wysokie ceny w miejscowych hotelach. Już nasz przewodnik ostrzegał, że w Tulczy trudno jest znaleźć tani nocleg. My spędziliśmy noc w małym hotelu z widokiem na port i całkiem sympatyczną restauracją, gdzie raczyliśmy się lokalnymi potrawami i równie lokalnym piwem. Cena za pokój wyniosła nas 120 lei, nie było więc bardzo drogo, ale trzeba wziąć poprawkę, że nasza podróż miała miejsce przed rozpoczęciem sezonu turystycznego.

Wypada też wspomnieć, że w Tulczy poznaliśmy jedno z naszych ulubionych rumuńskich słów, czyli „pisica”, co oznacza kota. A teraz, uzbrojony w tą wiedzę, zgadnij drogi czytelniku (dzieląc się inwencją twórczą w komentarzu), jakich słów Rumunii używają zamiast naszego „kici, kici”? Dla pobudzenia Waszej wyobraźni załączam zdjęcie prawdziwej, rumuńskiej pisici:

Rumuńska pisica w Tulczy

  • Agata

    szkoda, że zdjęć nie ma…

    • nawschod

      Zdjęć nie ma dlatego, że w jednym mieście spędziliśmy zaledwie kilka minut, w drugim kilka godzin. Tak naprawdę Tulcza to bardziej wrota do Delty Dunaju niż atrakcja sama w sobie. 🙂