Balaton – to nie jest jezioro dla normalnych ludzi
Tak się złożyło, że w tym roku dwukrotnie odwiedziłem Balaton. Wizyty w Siófok i Keszthely były krótkie, jedno-dwudniowe, ale wystarczyły. Zobaczyłem dwa, skrajnie odmienne, oblicza Balatonu. Żadne mnie nie zachwyciło, do żadnego z tych miast nie mam ochoty wrócić. Co jest nie tak z Balatonem, że normalny człowiek nie bardzo ma tam czego szukać?
Siófok
Siófok to największe miasto nad Balatonem, położone na jego południowym brzegu w pobliżu wschodniego krańca jeziora. W sezonie gwarne i zatłoczone, o czym miałem okazję się przekonać. Największy deptak wieczorem zamienia się w siedlisko młodocianych imprezowiczów. Niemal każdy pub czy restauracja wygląda tak samo. Zewsząd rozbrzmiewa ta sama muzyka, w stylu wakacyjnych hitów na trzy bity. Jeśli istnieje coś takiego jak inteligencja muzyczna, tu jej nie rozwiniesz. Na deptaku i okolicznych uliczkach licealny lansik blansik. Dziewczęta mijane po drodze wyglądają jakby uciekły z planu filmu dla dorosłych, choć same w większości dorosłe nie są. Niektóre bez większej krępacji oferują na ulicy seks za pieniądze. Na ogłupiającą muzykę nakładają się jarmarczne odgłosy strzelnic, gokartów i ujeżdżanych przez młodzież sztucznych koników.
Sytuacji nie ratuje samo jezioro. Nie jest szczególnie urokliwe, a do tego bardzo płytkie. Żaby porządnie się zanurzyć, trzeba przejść przynajmniej kilkanaście metrów od brzegu.
Keszthely
Dwa miesiące później w Keszthely Balaton wygląda jeszcze gorzej. Lato musiało być na Węgrzech suche, bo woda częściowo wyparowała odsłaniając brudne, błotniste dno. Teraz jest już jasne skąd wzięła się nazwa „Balaton”, czyli „błotne jezioro”. Przypomina to wielką, częściowo wyschniętą kałużę.
Keszthely jest, jeśli chodzi o klimat, dokładnym przeciwieństwem Siófok. Miasto jest smutne i wyludnione, nawet biorąc poprawkę na fakt, że byliśmy tam we wrześniu, czyli poza sezonem. Jedynymi wczasowiczami są niemieccy emeryci. Doprawdy trudno dociec, czy to oni przywieźli tyle melancholii do Keszthely, czy to miasto wyssało z nich resztki życiowej energii, kiedy tylko zakwaterowali się w którymś z miejscowych pensjonatów. Na deptaku słychać tu dokładnie te same dźwięki strzelnic i automatów do gier, które pamiętałem ze Siófok. Z tą różnicą, że tu tłem jest przygnębiająca cisza. Nie chciałbym być źle zrozumiany: Keszthely nie jest brzydkim miastem, jest po prostu smutne jak pies sołtysa.